Henryk Worcell – Gorący dzień w Heinzendorfie (cz. 1)

Henryk Worcell – Gorący dzień w Heinzendorfie (cz. 1)

Grupa nasza, składająca się z kilkunastu ludzi zbliżała się do wsi Heinzendorf. Prócz mnie, przyjaciela mego Błażewicza i jego żony Marii, byli to ludzie z Podhala, spod Zakopanego. Więc młody, w nędzy wychowany, Staszek Ustupski; jakiś, energiczny, małego wzrostu człowiek, nazwiskiem Wiater, podobno rzeźnik pokątny; jakaś urodziwa, wiecznie nas zagadująca i wiecznie schlebiająca baba Pitońka, o której później dowiedzieliśmy się wiele brzydkich rzeczy; jakiś Jasiek w wojskowych spodniach, były milicjant, o oczach chytrze latających na wszystkie strony, jak gdyby miał zeza; dalej, wysoki góral w góralskich spodniach, o twarzy żałośnie i idiotycznie uśmiechniętej – i jeszcze kilkoro ludzi, z którymi zetknęliśmy się w schronisku w Kłodzku i którymi zajęliśmy się z własnej ochoty.

Powitanie

Na wzgórzu, z którego ujrzeliśmy wieś ciągnącą się na dnie doliny i ginącą gdzieś w załomach terenu, ludzie nasi zatrzymali się jakby dla odpoczynku, a w gruncie rzeczy był to odruch pewnego niepokoju, może nawet lęku. Niemcy, których mijaliśmy w drodze, patrzyli na nas spode łba – widocznie byliśmy tu jednymi z pierwszych osadników. W poprzednich wsiach, położonych bliżej toru kolejowego i zaludnionych już Polakami Niemcy pozdrawiali nas nieśmiało i służalczo, tu zaś wyraźnie dziwiono się naszemu przybyciu.
Błażewicz po raz drugi czy trzeci wyjechał dzisiaj ze swoim nudnym obiektywizmem:
– Dziwi cię to? Chciałbyś, żeby nas witali „hurra!“? Albo wyszli naprzeciw nas z chlebem i solą? Raz, że soli nie mają, a po wtóre weź pod uwagę to, że oni tu siedzą od kilkunastu lat.
– Ale przedtem myśmy tu siedzieli kilkaset lat!
– A jeszcze przedtem znów oni na tej ziemi siedzieli, tak przynajmniej twierdzą…
– No dobrze – zirytowałem się – raz oni, raz my! Ale teraz przyszła kolejna nas i wcale nie mam ochoty wchodzić w układy z nimi. Oni znają jedno słowo: „…rauss!” ja znam drugie: „precz stąd!“
– W porządku, nie mam nic przeciwko temu. Tylko się nie dziw, że patrzą na nas jak na zbójów.
Trochę mnie złościł ten obiektywizm Błażewicza. Znałem go przecież, jako nieprzejednanego wroga Niemców, żona jego z satysfakcją opowiadała, jak po powrocie z obozu koncentracyjnego, idąc ulicami Sosnowca, dostawał szału na widok Niemca.
Ciepły, wrześniowy dzień miał się ku końcowi. Wiedzieliśmy, że dziś już nie będziemy oglądać gospodarstw. Porozmawiamy tylko z burmistrzem i poszukamy noclegu, – dopiero jutro od rana zaczniemy chodzić po wsi. Dałem ludziom znak i ruszyliśmy dalej.
– Pomyśl – rzekł do mnie Błażewicz wskazując wieś malowniczo w dolinie położoną – mój los przeznaczył nam to miejsce na stały pobyt? Może tu będziemy żyć całe lata i tu umrzemy? A my tak patrzymy jakby na coś obcego…
Pitońka podbiegła do mnie i głaszcząc mnie po ramieniu i nadskakując to z jednej, to z drugiej strony szeptała głośno:
– Pamiętajciesz panie, jak będzie jakie ładne gospodarstwo, cobyście na mnie zapisali. Wiater, wicie, nie potrzebuje, on Mo w Poroninie sześć morgów. Jo się wom panie za to odwdzięce, nie bójcie się…
Na skraju wsi, w stodole, kilka kobiet młóciło żyto w elektrycznej młockarni. Na nasze zapytanie, gdzie urzęduje burmistrz, odburknęły nam niechętnie wskazując na dom położone za kościołem. Z obór, z okien wyzierały ku nam twarze zdumione, ponure, złe – wchodząc do tej wsi czuliśmy przed sobą coś na kształt materialnej zapory – ludzie nasi mimo woli zwalniali kroku, kobiety pozostawały w tyle. Jeden tylko Wiater zdawał się być niewrażliwy na ten prąd nienawiści wiejący z niemieckich domów; bezceremonialnie wskazywał na poszczególne budynki:
– O!- wykrzykiwał co chwilę – to jest fajne gospodarstwo! Tam będzie ze cztery krowy. I koń też jest, bo widzę po gnoju. I młockarnia jak się patrzy!

Pierwsze kroki

Pośrodku wsi stał piętrowy, murowany dom ozdobiony polską chorągwią; to był posterunek milicji. W chwili, gdyśmy tam przybyli, panował niezwykły ruch. Przed posterunek zajechał jednokonny wóz z żołnierzami. Młody porucznik wydał żołnierzom jakieś rozkazy, trzej chłopcy z karabinami ruszyli natychmiast w górę wsi, reszta została przy posterunku. Przywitaliśmy się z nimi.
– Panie poruczniku – zapytałem – cóż to za awantura we wsi?
– Nic ważnego – odpowiedział młody żołnierz patrząc na nas spod czoła – tutejszy milicjant chciał wprowadzić na gospodarstwo nowego osadnika, a Niemiec chwycił go za karabin i wypchnął z domu. Śmieszna historia; zamiast kropnąć Niemca na miejscu, smarkacz wsiadł na rower i przyjechał do naszej wsi po pomoc. No nic, z Niemcem się załatwi, a tego milicjanta nauczymy, co ma w tych wypadkach robić.
Pitońka oczywiście pierwsza przyświadczyła oficerowi:
– A dobrze im tak! Weźcież ich panie do galopu, niech Se przypomną jak oni z nami robili.
– Ocho! – wykrzyknął Wiater. – Z tobą najwięcej robili; pierwszaś poleciała po „kennkartę” G ,aż cię panowie „Ostrogocina” przezwali, z Wackiem Krzeptowskim Toś się lepiej znała jak ze swoim chłopem.
– Eee…nie godołbyś…Dyć nie wis jak było…
Urząd gminny mieścił się w pokaźnym domu, oddalonym kilkaset metrów od posterunku. Burmistrza zastaliśmy w biurze.
Był to młody, trzydziestoletni Poznaniak o wielkiej czuprynie i otwartej twarzy. Przywitał nas z zadowoleniem, niemal z radością.
– Chcecie się tu osiedlić? Doskonale! A macie skierowanie z P.U.R-u? Doskonale. Tylko, panowie, uprzedzam was, żebyście żadnej grandy nie robili. W zeszłym tygodniu mieliśmy tu dwóch takich, co osiedli na gospodarstwach, w nocy zrabowali co się dało i rano już ich nie było. Ale ja mam ich adresy, to ich poszukamy. Chyba, że mi dranie fałszywe dokumenty pokazali. No nic…Pewnie będzie cie chcieli coś do jedzenia, dam wam kartki na chleb i wędlinę, to sobie kupicie w sklepie. A nocleg to wam milicjant poszuka, albo i sami sobie znajdziecie.
Oprócz burmistrza w biurze znajdował się jego sekretarz i Niemka, która dawniej pracowała tu przy wójcie niemieckim, oraz jakaś dziewczyna, też Niemka, z ręką owiniętą bandażem.
– No – zwrócił się do niej burmistrz – czegoś ty chciała?
– Przepustkę do miasta, bo muszę iść do lekarza – i pokazała obandażowaną rękę.
– A co ci się stało, pokaż…- i nie zważając na protesty dziewczyny rozwinął bandaż, spod którego ukazała się ręka zupełnie zdrowa.
– Du! jak jeszcze raz przyjdziesz po przepustkę, to cię każę zamknąć. Rauss! Panie sekretarzu, napisał pan już to ogłoszenie w sprawie kart przemiałowych? To niech pan wypisze tym ludziom kartki na chleb i wędlinę. A wy wszyscy skąd pochodzicie? – zwrócił się do nas.
– Z Zakopanego.
– Chwała Bogu, że nie spod Żywca. Co tam za naród, niech go licho porwie!
– A gdzież się pan z nimi zetknął?
– Pracowałem dwa tygodnie w P.U.Rze w Kłodzku, tom miał z nimi trochę do czynienia.
Miałem ochotę powiedzieć: „pozna pan jeszcze i Zakopiańczykow”, ale nie chciałem mu psuć humoru.

„Dziki Zachód”

Do wieczora pozostała jeszcze godzina czasu, ludzie powychodzili na dwór, miałem więc możność porozmawiać z burmistrzem bez świadków. Przede wszystkim dowiedziałem się, że we wsi, oprócz burmistrza, sekretarza i milicjantów, osiedliło się dopiero pięć polskich rodzin. Wolnych gospodarstw jest około osiemdziesiąt w tym około trzydzieści od pięciu hektarów wzwyż. Grunt im wyżej wsi bardzo płytki i skalisty, podobny do gleby zakopiańskiej, toteż nikt tam nie chce iść. Ale tu w dole udaje się wszystko: żyto, pszenica, buraki, jarzyny.
– Żebyś pan nie potrzebował jutro wiele szukać i kłócić się ze swoimi ludźmi, dam panu ze trzy adresy. Gospodarstwa pierwszorzędne, dziesięcio-dwunastohektarowe, na pewno jedno z nich przypadnie panu do gustu.
W notesiku zapisałem sobie cztery nazwiska z odpowiednimi objaśnieniami: Wolff, Hartwig, Kuschel, Heinze.
– Do Wolffa może pan nawet dzisiaj wstąpić, to niedaleko. Tylko radzę panu nie ciaćkać się z nimi, bo pomyślą, żeś pan… – tu użył słówek zbyt pospolitych, by je powtarzać. – Zresztą, co będę panu opowiadał, sam pan zobaczy.
Wyszedłem na dwór. Nasi ludzie stali na wiejskiej drodze i otaczali jakąś kobietę, jak się okazało, jedną z tutejszych osadniczek, która opowiadała im, że czuje się obco w tej wsi, że musi się upominać o jedzenie, bo jej Niemcy za mało dają, że gospodarstwo duże i zupełnie inaczej prowadzone, niż „u nas pod Nowym Sączem”. Wiatra zgniewało to jej gadanie.
– Sakra! Ja bym się miał tu prosić Niemców o jedzenie! Wyście matka głupia. A wyście z chłopem, czy sama?
– A dyć z chłopem, ale on ta nie lubi się do niczego wtrącać, tyle ino, co ja sama…
W drodze na nocleg Błażewicz mówił do mnie:
– Otóż masz „Dziki Zachód!” Co za dureń wymyślił takie porównanie: Dolny Śląski Dziki Zachód. Ale u nas tak zawsze: jest jakieś podobieństwo czysto słowne, to zaraz ktoś chlapnie i zrobi porównanie. Ja ci ręczę, że ta baba wolałaby mieć przed sobą puszczę, stepy, dzikie zwierzę ta i Indian, niżeli te dobrze zagospodarowane wsie z Niemcami. Tam ludzie szli z tym poczuciem, że są panami i zdobywcami, tu nasz chłopek wchodzi między Niemców z kompleksem niższości. No bo nie umie tak dobrze gospodarować jak oni, musi się dopiero uczyć i nie ma poczucia, że własną ręką i własną bronią tę ziemię zdobywa. Gdyby to ode mnie zależało, to bym tu nie wpuścił ani jednej takiej rodziny jak ta baba ze swoim chłopem. Już bym wolał skończonych łotrów, żeby tylko umieli rozkazywać i rządzić.
Słońce już zachodziło, gdy młodziutki milicjant, ten sam, który narobił tyle bigosu z Niemcem, wprowadził nas do dużego domu i polecił gospodyni by nam uszykowała nocleg. Od tegoż milicjanta dowiedziałem się, że gospodarstwo Wolffa znajduje się tuż blisko, po przeciwnej stronie drogi. Wybrałem się tam z Błażewiczem.
Mężczyzna niski i kulawy, któregośmy ujrzeli na podwórzu w chwili gdy zdejmował chomąto z konia, nie zwrócił na nas żadnej uwagi i nie odpowiedział na nasze „guten Abend”.
– Dobry wieczór! – krzyknąłem po polsku stając tuż przy Niemcu – Sind się Wolff?
Stojąc tyłem zwrócił ku mnie szczupłą, nerwową twarz o zaciśniętych szczękach i zamiast odpowiedzi rzucił pytanie:
– Na, was wollensie?
– Chcemy obejrzeć to gospodarstwo.
– Tu nie ma nic do oglądania – odparł Niemiec.
– Jak to mam rozumieć? Mam tu przyjemność z milicjantem?
Po chwili wahania Niemiec powtórzył:
– Tu nie ma nic do oglądania. Stodoła zbudowana, dach dziurawy, a dom… – tu rzucił chomąto na stos drzewa i zawołał na chłopca: – Maks, zaprowadź konia do stajni – a do nas: – bitte, bitte: Zobaczcie sami jak w środku wygląda!
Kusztykając szedł zamaszyście ku domowi, a my za nim. I istotnie, dom wewnątrz wyglądał niezbyt wytwornie i w ogóle całe gospodarstwo było trochę zaniedbane, nie na tyle jednak, by się nie nadawało do obsadzenia. Z piętnastu hektarów ziemi trzy leżało odłogiem, ale inwentarz żywy przedstawiał się, jak na te warunki, dość imponująco: pięć krów, koń i wół, cielęta, owce i drób. Niejeden z naszych Podhalan czułby się tu bogaczem. Spisaliśmy inwentarz, przy czym Wolff namyślał się często i oczywiście podawał mniej, niż posiadał, sprawdziłem to w kilka dni później, gdy przeglądałem u burmistrza listę zasiewów opracowaną jeszcze zarządów niemieckich. Przy tej sposobności dowiedziałem się, że Wolff był jednym z najczynniejszych partyjników we wsi.
– A to pies z tego Wolffa – mówił Błażewicz, gdyśmy wyszli na drogę.- Rozumiesz jego taktykę? Chciał nas z miejsca odstraszyć. Ale wiesz kogo mu tam damy? – tu z wielkiej uciechy aż się uderzył dłońmi w kolana. – Wiatra mu damy, Wiatra! Ten sobie z nim poradzi.
Gdyśmy wrócili do naszej gromadki, słoma już była rozścielona na podłodze, a gospodyni, stara Niemka, szykowała olbrzymi garnek zupy ziemniaczanej na kolację. – Mąż jej, staruszek o okrągłej, jowialnej twarzy, opowiadał o swoich przygodach z poprzedniej wojny światowej. „Habt Acht! Nieder! Feuer!“ – padały z jego ust groźne słowa.

Heinrich Adler

Następny dzień zaczął się od kłótni między Pitońką a Jaśkiem. Chodziło o marki niemieckie, które Pitońka wydała, płacąc niegdyś za piwo w Kłodzku, a połowę których Jasiek obiecał jej zwrócić w walucie polskiej. Pitońka chciała je otrzymać al. pari, podczas gdy Jasiek dowodził, że marki nie mają żadnej wartości i że zamiast trzydziestu marek zwróci jej pięć złotych. Od słowa do słowa i wreszcie Jasiek nie wytrzymał.
– A kto wom włosy obcion za to żeście za Niemcami lotali? Cymuz chustki z głowy nie zdyjmiecie, ino zawdy w chustce śpicie? Znajom wos we wsi, coście za jedna, to wos i tu poznajom…
Była już godzina dziewiąta, gdy ruszyliśmy z dwoma milicjantami w górę wsi, kierując się najpierw ku wielkiemu gospodarstwu Heinricha Adlera. Piętrowy dom i wszelkie zabudowania gospodarskie otoczone były wysokim parkanem z desek, ciężka brama zaryglowana, furtka zamknięta na skobel – całość robiła wrażenie starej twierdzy otoczonej palisadą.
Milicjant uderzył kilkakrotnie kolbą w deski, ale z domu nikt nie wyszedł.
– Może nikogo nie ma – zauważyła Maria, żona Błażewicza.
– Ale na pewno są! – zawołał milicjant – widzi pani przecież, że dym idzie z komina. Psiakrew, albo otworzycie, albo… – z pasją grzmotnął jeszcze kilka razy kolbą w bramę. Był to ten sam młodzik, co wczoraj miał awanturę z Niemcem i widać pouczony przez porucznika postanowił nie ,„ciaćkać się“. Odstąpił parę kroków od parkanu, skierował karabin w okno na piętrze i wypalił. Natychmiast gdzieś wewnątrz domu odezwał się kobiecy krzyk, a w jednym z górnych okien ukazał się rosły mężczyzna, dający ręką znak, że zaraz zejdzie i otworzy.
Po chwili byliśmy wewnątrz domu, gdzie natychmiast zająłem się spisaniem inwentarza, podczas gdy milicjanci buszowali po całym domu rewidując każdy zakątek, a Pitońka głaskała mnie po ramieniu i szeptała do ucha: „zapisciez, panie, na mnie to gospodarstwo, zapisciez”.
– Słuchajcież ludzie – zwróciłem się do całej grupy – nie bierzcie za wielkich gospodarstw, bo wam w urzędzie powiatowym nie przyznają. Na jedną rodzinę wolno wziąć siedem, najwyżej dziesięć hektarów. Tu jest dwadzieścia dwa hektary, trzeba dwie rodziny osadzić.
Z gromadki wystąpił stary góral, Andrzej Duda.
– To ja mogę wziąć, bo mam dwie familie.
Tymczasem Niemiec, Heinrich Adler, niby to ogromnie zdziwiony, zapytał Błażewicza, co to wszystko ma znaczyć, więc ten mu dokumentnie wytłumaczył. Nie, to się Adlerowi nie mogło w głowie pomieścić.
– A gdzież my się podziejemy, dokąd my pójdziemy?
– Prawdopodobnie do swojej ojczyzny. Zresztą wyście się nie martwili, gdyście nas z dwudziestokilowym tobołkiem wyrzucili z Poznańskiego i z Górnego Śląska na mróz.
Nie, nie, dla Adlera to jest nie do pojęcia, nigdy w życiu nic podobnego jeszcze nie widział, o niczym podobnym nie słyszał.
Obejrzałem jeszcze wszystkie pokoje, wybierając jeden na tymczasowe mieszkanie dla Dudy, kazałem gospodyni, by przygotowała pościel, omówiłem sprawę wyżywienia i z całą gromadą, odprowadzani przez kłaniającego się Adlera, wyszliśmy na wiejską drogę.
– A upominajcie się o wszystko, co wam potrzeba! – krzyknąłem jeszcze do starego Dudy stojącego na, podwórzu. – Po południu bądźcie w gminie, będziemy formularze wypełniać, a tymczasem rozejrzyjcie się po gospodarstwie, żebyście wiedzieli co macie.
Milicjanci wyszli z domu trochę później, jedząc gruszki i potrząsając jakimś pasem.-
– To od karabina! Psubraty mają broń pochowaną, bo z całej wsi nikt nie oddał ani jednego karabinu, ani rewolwerów! Musimy tu kiedyś porządnie dom przetrząsnąć…

(Koniec części 1)

Część 2

Odra : pismo literacko-społeczne: R. 1, 1945, nr 11

Źródło zdjęcia: http://tarnowskikurierkulturalny.blox.pl/2011/07/Henryk-Worcell.html 


1) Henryk Worcell, właśc. Tadeusz Kurtyka, urodził się 1 sierpnia 1909 roku w Krzyżu – obecnie dzielnica Tarnowa – w chłopskiej rodzinie Wojciecha Kurtyki i Marii z Jarmułów. W wieku 16 lat uciekł z domu i zamieszkał w Krakowie. Pracował w luksusowym Grand Hotelu przy ulicy Sławkowskiej, jako pomywacz, bufetowy, a później, po zdaniu egzaminu zawodowego jako kelner. Doświadczenia z pracy opisał w największej swojej powieści, czyli “Zaklętych rewirach”, wydanych w 1936 r. Po wojnie, wraz z żoną Antoniną, przeniósł się jako osadnik na Ziemie Odzyskane i zamieszkał na dziesięciohektarowym gospodarstwie w miejscowości Skrzynka na Ziemi Kłodzkiej. Powrócił też w tym czasie do pisania. W swoich opowieściach bezkompromisowo opisywał ludzi i stosunki panujące na wsi zaraz po wojnie. Popadł w konflikt z miejscową ludnością w wyniku czego w czasie jednej z bójek stracił oko. Ostatecznie przeprowadził się do Wrocławia, gdzie utrzymywał się ze skromnych dochodów, jakie przynosiła mu twórczość literacka. Tam też zmarł 1 czerwca 1982 roku.

2) Heinzendorf to dzisiejsza wieś Skrzynka.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.