Henryk Worcell – Gorący dzień w Heinzendorfie (cz. 2)

Henryk Worcell – Gorący dzień w Heinzendorfie (cz. 2)

Spotkanie z jędzą

Następną wizytę złożyliśmy licznej rodzinie, złożonej z samych kobiet i dziewcząt. Wysoka, chuda, jędzowata Niemka, matka rodu, przywitała nas potokiem wyzwisk i złorzeczeń. Otoczona gromadką córek, zdawała się upodabniać do kwoki otoczonej pisklętami, która niczego już się nie boi i której już wszystko jedno co się stanie.
– Wynoście się stąd bandyci! Tu nie macie nic do szukania, to nie jest wasze!
To wszystko jest moje, ja tu od dziecka pracowałam, moje dzieci tu muszą żyć! – Wyście mojego męża zabili pod Warszawą, ja sama teraz muszę się męczyć. Wynoście się stąd, to nie jest wasze!
Staliśmy bezradni i oszołomieni czując, że tu żadne perswazje ani groźby nie pomogą.
Natomiast nasz znajomy, milicjant wziął się do rzeczy na swój sposób: potrząsał karabinem przed Niemką i krzyczał: „ruhe! Stul pysk!“ – ale to na niej nie robiło żadnego wrażenia, raczej jeszcze bardziej się nastroszyła, zupełnie jak kwoka wśród kurcząt. Odwołaliśmy milicjanta na bok.
– Daj jej pan spokój! Przed Niemcem, Toś pan wczoraj uciekał, a babie to pan grozi. Zostaw ją pan, przyjdzie i na nią kolej. Chodźmy gdzie indziej.
– Żebym i nawet kto płacił, to bym tu niezamieszkała – rzekła Maria. – Ta stara na pewno by mnie otruła.
– A niechże Bóg broni! – krzyknęła Pitońka. – Ani godziny bym tu nie wysiedziała. A to ci beskurcyjo!
Błażewicz później śmiał się ze mnie.
– Gdzież twoja stanowczość? Przed pierwszą lepszą babą się cofnąłeś, a gdyby się tak wszystkie stawiały, to byś w ogóle nikogo w tej wsi nie osadził.
– Nie – zaprzeczyłem – przede wszystkim to nie jest pierwsza lepsza baba, to jest wyjątek .A gdyby wszystkie takie były, to trudno, musielibyśmy się inaczej do nich zabrać.
– Tylko nie ty.
– No to ktoś inny. Zawsze by się ktoś taki znalazł. Ale swoją drogą to jest przykre…Trzeba by…
– …trzeba by mieć niemiecką naturę w tych wypadkach – podchwyciła Maria.
Teraz wypadła kolej na Wolffa. Kuternogi nie było w domu, ale syn jego, Maks, przywołał go z pobliskiego pola. Niemiec zaciął się w sobie i nic do nas nie mówił, na nasze zapytania odpowiadał półsłówkami – widziałem jak mu mięśnie na szczękach grały.
Wiater uprzedzony już i odpowiednio przez Błażewicza i mnie przygotowany, chętnie się zgodził objąć to gospodarstwo. Z przyjemnością obserwowaliśmy jak się kolebał po oborze na swych kabłąkowatych nogach, zaglądał do stajni, do stodoły, oglądał pługi i młockarnię, zadawał .Wolffowi pół polskie, pół niemieckie pytania i wreszcie oświadczył:
– Dobrze jest. Idźcie już dalej, ja sobie tu z nim pogadam. He he…my się tu oba zrozumiemy, ha? – klepnął Niemca po plecach i zatarł dłonie.
Trudno nam było wstrzymać się od śmiechu. Wesoło opuściliśmy tę zagrodę i skierowaliśmy się ku sąsiedniemu domowi, jaśniejącemu wśród drzew owocowych bielą ścian i czerwienią dachu.
Tymczasem wieść o nas obiegła już cały Heinzendorf. Niektorzy Niemcy, zwłaszcza ci zamożniejsi, zamykali swoje domy i z całą rodziną uchodzili w pola – nie pomogło już strzelanie w okna, bo w domu rzeczywiście nikogo nie było. Natomiast ci, których zastawaliśmy odnosili się do nas z należytym respektem, tu i ówdzie chciano nas częstować mlekiem lub owocami, których Staszek Ustupski, wiecznie głodny, wiecznie za czymś węszący, zdołał już uzbierać poł plecaka.
Z pewnego domu, na którym wisiała polska chorągiew, wybiegł ku nam młody chłop prosząc milicjantów o pomoc; chodziło mu o uzyskanie lepszego pokoju i pościeli, której Niemki mu odmawiały.
Za milicjantami poszedł także Staszek Ustupski. Po upływie dziesięciu minut chłopak wrócił z plecakiem pokaźnie wypchanym i z miną bardzo zadowoloną. Później sam się przyznał, że udało mu się ukraść buty i dwie suknie. W kilka dni potem z tą zdobyczą pojechał do domu, do Zakopanego, a do Heinzendorfu już nie wrócił.

Gniazdo niemczyzny

Poźnym popołudniem z gromadki naszej, nie licząc mnie,wszyscy już mieli swoje upatrzone gospodarstwa prócz Pitońki i Jaśka. Przed ośmiohektarowym gospodarstwem Heinzego doszło między nimi do gorszącej kłótni, podczas której wyszło na jaw, że Pitońka wcale nie ma zamiaru tu osiąść.
– Po co wam to gospodarstwo? – krzyczał Jasiek.- Mocie Hań na Pyzdrowce osiem morgów, a tu chcecie swojego chłopa wypchać, cobyście se mogli w domu swobodnie z frajerami spać.
Niemcy zdziwieni, nie domyślając się, że to o ich gospodarstwo toczy się zażarta kłótnia, przypatrywali się w milczeniu spod progu ,my zaś z drugiej strony obory.
Wreszcie mieliśmy już tego wszystkiego dosyć – i Pitońki i Jaśka i wielogodzinnego łażenia po wsi i użerania się z Niemcami. Zebrałem milicjantów i razem z Błażewiczami udałem się ku znanej mi tylko z opisu burmistrza zagrodzie Hattwigów, oddalonej od wsi o pół kilometra.„Jeżeli mi się tam nie spodoba – myślałem w drodze – to jest jeszcze Kuschel i Klapper, a w górze wsi s też ładne gospodarstwa”.
Ale skoro z dala ujrzałem dom Hattwigów, byłem pewny, że innego już nie będę szukał. Położony na stoku góry, otoczony z dwóch stron lasem, łącznie z gospodarskimi zabudowaniami i grupą drzew owocowych, stanowi jedyne w tej okolicy osiedle i świecił w słońcu tak jasną bielą ścian, że las przy nim wydał się zupełnie czarny. Wsi z tego miejsca nie było widać, jedynie szczyt wieży kościelnej sterczał nad skłonem wzgórza.
„Jacy tam ludzie mieszkają – myślałem idąc przez sad i odruchowo sięgając po dojrzałą śliwkę – jak oni nas przyjmą? Nie było mi to obojętne, bo przecież przez jakiś czas będę z nimi mieszkał, co dzień się spotykał, może wspólnie do stołu zasiadał.
Gdyśmy weszli na podwórze i rozejrzeli się wokoło, Błażewicz rzekł z uznaniem.
– No tak, to się nazywa gospodarstwo. Wszystko czyściutko, porządnie…Żebym ja takie znalazł…
– A ja bym tu nie chciała mieszkać – wtrąciła Maria – Tak daleko od wsi i pod samym lasem…Straszno tu w nocy.
Ze stajni wyszedł jakiś młody, niskiego wzrostu mężczyzna i stając nieruchomo czekał aż my do niego przyjdziemy.
– Pan jest gospodarzem? – zapytałem go.
– A o co chodzi?
– Pytam się, czy pan jest gospodarzem – powtórzyłem z naciskiem.
– Nie. To jest gospodyni – wskazał na starą kobietę, która w tej chwili ukazała się w progu domu. Postawna i szeroka w sobie jak dobrze rozrośnięty dąb imponowała swym wyglądem i jak każda kobieta tego rodzaju, każda matka rodu, najpierwszy rzut oka robiła wrażenie istoty nieskończenie od nas mądrzejszej.
– Guten Tag – pozdrowiłem ją – Pani pozwoli do środka – spoczniemy sobie trochę i spiszemy inwentarz – i nie czekając na jej zaproszenie weszliśmy do wielkiej kuchni i usiedliśmy za stołem.
Przy gospodyni stojącej pośrodku kuchni zjawiły się dwie młode kobiety i dwunastoletnia dziewczyna.
– To są córki pani?
– Nie, ta jedna tylko – wskazała na młodą kobietę o wielkich, wystających jak u królika zębach i czerwonej pociągłej twarzy. – Ta mała pracuje i mieszka u mnie, a ta druga, to jego żona – wskazała na mężczyznę, który nas tak chłodno przyjął na oborze.
– A oni tutejsi?
– Nie, pochodzą z Frankensteinu, a pracują u mnie, bo nie mam męża.
– A gdzie on jest?
Milczała przez chwilę jakby się namyślając i patrzyła na nas nieufnie, wreszcie:
– Żołnierz sowiecki go zastrzelił. Tu w domu. Tam w sieni jest jeszcze dziura od kuli.
Wstaliśmy od stołu i przeszli do sieni. Istotnie, w suficie nad schodami widniała pokaźna dziura, ślad kuli.
– A za co ten żołnierz męża zastrzelił? – zapytałem patrząc uważnie w wilgotne oczy Niemki.
Wzruszyła tylko ramionami dając do zrozumienia, że nie wie. W kilka dni później dowiedziałem się, że stary Hattwig zginął z powodu córki, która jako znana działaczka „Hitler-Jugend” ukrywała się we wsi. Jak się w szczegółach ta historia przedstawia, tego nie zdołałem się dowiedzieć.
– A synów pani ma?
– Sześciu, ale wszyscy są w niewoli.
„Ach tak, – pomyśleliśmy z Błażewiczem spozierając na siebie porozumiewawczo – toż tu istne gniazdo hitlerowskiej niemczyzny”, przyjrzeliśmy się fotografii starego Hattwiga, wiszącej na ścianie: przystojny mężczyzna w myśliwskim ubraniu, ze strzelbą i z zabitym jeleniem u nóg – można by pomyśleć: dziedzic rozległych włości.
– A teraz proszę… – wyjąłem notes i ołówek – ile hektarów ziemi pani ma?
– Dwanaście.
Następnie stan zasiewów i zbiorów podyktował nam gburowaty robotnik, który jak się okazało, umiejętnie prowadził to gospodarstwo. W ciągu dalszej indagacji skarżył się na płytki grunt, brak obornika i nawozów sztucznych.
– Ciekaw jestem – rzekłem po polsku do Błażewiczów – co by on począł, gdyby go dać na ziemię podhalańską?
Oglądnęliśmy żywy inwentarz, dom i resztę zabudowań. W końcu zwróciłem się do starej Niemki:
– Tu przyjdzie nowa rodzina, jeszcze nie wiem kto; może ja z żoną, może moi znajomi, pięć osób.
– Och, pięć osób! – jęknęła składając ręce.
– Czy to nie wszystko jedno pani? Tak, czy owak, za miesiąc, czy za pięć miesięcy będzie pani musiała stąd pójść.
Nic nie odpowiedziała – wszyscy milczeli. W milczeniu tym wyczuliśmy niedowierzanie.

Sprawa o budzik

Kłopotliwe milczenie przerwał jeden z milicjantów, który ujrzawszy na oknie maleńki budzik, zapragnął go mieć. Zabrał go z okna i wyciągnął z kieszeni plik banknotów.
– Niech mi go pani sprzeda – powiedział do Niemki po polsku – ich nich „capcarapcap“,ja chcę zapłacić.
– Och nie, zaprzeczyła Niemka – nam jest budzik potrzebny, mamy tylko ten jeden.
Tu nagle Błażewicz wystąpił z wybuchem, którego nikt z nas nie oczekiwał.
– -Do jasnej cholery, stoimy przed nimi jak winowajcy! Bierz pan ten budzik i nie pytaj się! Co ta baba opowiada, tam na górze w pokoju widziałem jeszcze jeden budzik, a na pewno jeszcze ze dwa mają schowane – gwałtownie zwrócił się do Niemki: – a pani niech nie udaje niewiniątka – rzekł po niemiecku – jużeś zapomniała jak twoi synowie przyszli do nas, do Trzebinii bez rzeczy wypędzili nas z mieszkania na mróz!
– Meine Sohne? – zdziwiła się.
– Ja, ja, deine Sohne,! Hattwigowie się nazywali, czy Hildebrandzi, to jeden diabeł. A jak nie w Trzebini, to w Wadowicach, w Sosnowcu, w Bydgoszczy, w Poznaniu! I nie pytali się czy wolno im budzik kupić – zabierali cały majątek. To twoi synowie zamordowali mi brata w Oświęcimiu, rozumiesz stara? Hattwigowie mnie złapali na ulicy jak psa i wywieźli do obozu w Niemczech. Patrz się tu! – gwałtownym ruchem odsłonił wargę ukazując na niej grubą szramę i wielką dziurę między zębami – to robota Hattwigów, twoich synów, stara ropucho! Wymordowaliście nas sześć milionów i nie na froncie, ale w zgniłych łagrach, w torturach. Teraz ty i druga i dziesiąta powinna rodzić małych Hattwigów, a ja powinienem stać koło ciebie z siekierą i każdemu noworodkowi łeb rozbijać, ażebym pięć milionów Hattwigów naliczył! Ale co tu do nich gadać zwrócił się do nas po polsku – kiedy i tak nie zrozumią. O! – potrząsnął pięścią – do nich tylko to przemawia. Meine Sohne? Nie! Skądże? Meine Sohne to aniołki. Ażeby was jasna cholera!
Pienił się jeszcze Błażewicz przez parę minut, a żona wcale go nie uspokajała wiedząc, że byłoby to daremne; pamiętała jego wybuchy na ulicach Sosnowca, pamiętała jak skopał pewnego Niemca. W ostatnich dwóch miesiącach uspokoił się trochę, był nawet zupełnie łagodny – w rozmowie z Niemcami, aż oto dzisiaj…
– Właściwie, co cię tak zgniewało tam u Hattwigow? – zagadnąłem go w drodze do burmistrza. – Bo chyba nie to, że stara nie chciała budzika sprzedać.
– Oczywiście, że nie. To była tylko kropla, która dopełniła miary. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z wszystkich rozmów, jakeśmy dzisiaj z Niemcami mieli: u Knobla, u Wittiga, u Kunzego, no i jak się tam jeszcze nazywają. Wszędzie pyskują na Hitlera, ale nie dlatego, że stworzył taki potworny system rządów, że zrobił z człowieka niewolnika, że zabijał nie tylko jego ciało ale i duszę. Nie, tego mu nie mają za złe. Pamiętasz co mówił stary Kunzc?„…no, ale przynajmniej z Żydami zrobił porządek”. Oni w dalszym ciągu aprobują wszystkie jego zbrodnie. Czego mu nie mogą darować, to tylko tego, że przegrał wojnę. I tu człowieku stajesz przed Niemcem, jak przed głuchym. Możesz mu tłumaczyć na wszelkie sposoby, będziesz bezsilny, bo on tego nie zrozumie. Dla mnie jest w tym coś tak przerażającego, że aż czasem myślę, czy nie ma w tym jakiejś wyższej celowości, wyższego zrządzenia. Inaczej nie mogę sobie tej ich ślepoty wytłumaczyć. Bo przecież to są ludzie o wysokiej cywilizacji, mają wielkich filozofów, wielkich teologów i moralistów… więc skąd to zaślepienie?
– Ja sobie to tłumaczę tym, że naród niemiecki jest już stary, bardzo stary. Nastąpiło u niego, coś jakby zwapnienie sumienia, jakieś skostnienie…
Bo weź na przykład Rosjan; na ogół masa jest wrażliwa na dobro i zło. Możesz to sprawdzić z pierwszym lepszym żołnierzem rosyjskim. A u Niemca nie; do jego sumienia nie dotrzesz, bo go nie ma. On ma tylko nałogi dobre, to znaczy, jeśli robi coś dobrego, to tylko dlatego, że go tak nauczono, że do tego przywykł, a nie dlatego, że mu sumienie tak nakazuje. A każą mu mordować, to będzie mordował, nawet systematycznie, bo nie ma w sobie żywego sumienia, które by mu krzyknęło: „człowieku, co robisz!” Co więcej: te wszystkie dobre strony ustroju „socjalistycznego” w hitlerowskich Niemczech, te ustawy zabezpieczające robotnika przed wyzyskiem kapitału, te cudownie funkcjonujące Kasy Chorych, te dokładne obliczenia nadliczbowych godzin pracy, płatne urlopy itd., itd. – to wszystko powstało wskutek zamierania sumienia indywidualnego, jest jakby gwałtownym asekurowaniem się przed nieczułością serca i duszy.
– W takim razie co powiesz o Francji, Anglii Włochach? To przecież także stare narody, ale sumienie zdaje się, mają żywe.
– Nie wiem, nie wiem… Tu by trzeba coś więcej wiedzieć o niemieckiej „mistyce zbiorowości”, a raczej chorobie zbiorowości, bo to jest odpowiedniejsza nazwa. Ale czy to będzie skostnienie sumienia, czy właściwa Niemcom chęć zatracenia własnej indywidualności w jakimś ślepym, zbiorowym pędzie, to na jedno wychodzi, bo jedno i drugie jest złe.
Zbliżyliśmy się do środka wsi, gdy od strony posterunku nadbiegł ku nam milicjant i zawołał na tych, którzy szli z nami, by się pośpieszyli.
– A co się. stało?
– Na końcu wsi jacyś osobnicy przyjechali samochodem i rabują świnie. Siadajcie na rowery, burmistrz jedzie z nami.
Na drodze, przed zagrodą Wolffa ujrzeliśmy Wiatra. Stał na swych kabłąkowatych szeroko rozstawionych nogach, ręce trzymał w kieszeniach i zdawał się być bardzo zadowolony.
– Co tam u pana słychać? – zawołałem doń z daleka.
– W porządku. Zaraz się u Wolffa i mięso na obiad znalazło i pokój jak się patrzy i wszystko co potrzeba.
– No to niech pan idzie z nami do gminy, będziemy formularze wypełniać. A jak tam z Pitońką i Jaśkiem?
– A chwycili się za łby, Jasiek zdarł jej chustkę i pokazał ostrzyżoną głowę, ale się w końcu pogodzili. Pitońka wzięła to gospodarstwo, a Jasiek drugie w sąsiedztwie.
Jakoż zastałem ich, jak również i resztę ludzi przed budynkiem gminnym. Weszliśmy wszyscy do kancelarii. Zanim jednak zabraliśmy się do roboty, zanim usiadłem z formularzami do maszyny, nadszedł burmistrz.
– A wy co? – zwrócił się do nas – upatrzyliście sobie jakie gniazda?

Odra : pismo literacko-społeczne: R. 1, 1945, nr 11

Źródło zdjęcia: Dzieje.pl


1) Henryk Worcell, właśc. Tadeusz Kurtyka, urodził się 1 sierpnia 1909 roku w Krzyżu – obecnie dzielnica Tarnowa – w chłopskiej rodzinie Wojciecha Kurtyki i Marii z Jarmułów. W wieku 16 lat uciekł z domu i zamieszkał w Krakowie. Pracował w luksusowym Grand Hotelu przy ulicy Sławkowskiej, jako pomywacz, bufetowy, a później, po zdaniu egzaminu zawodowego jako kelner. Doświadczenia z pracy opisał w największej swojej powieści, czyli “Zaklętych rewirach”, wydanych w 1936 r. Po wojnie, wraz z żoną Antoniną, przeniósł się jako osadnik na Ziemie Odzyskane i zamieszkał na dziesięciohektarowym gospodarstwie w miejscowości Skrzynka na Ziemi Kłodzkiej. Powrócił też w tym czasie do pisania. W swoich opowieściach bezkompromisowo opisywał ludzi i stosunki panujące na wsi zaraz po wojnie. Popadł w konflikt z miejscową ludnością w wyniku czego w czasie jednej z bójek stracił oko. Ostatecznie przeprowadził się do Wrocławia, gdzie utrzymywał się ze skromnych dochodów, jakie przynosiła mu twórczość literacka. Tam też zmarł 1 czerwca 1982 roku.

2) Heinzendorf to dzisiejsza wieś Skrzynka.

2 thoughts on “Henryk Worcell – Gorący dzień w Heinzendorfie (cz. 2)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.